Tue, 13 Stycznia 2015, 17:14:27
Czytam ten wątek i czytam. Widzę, że duża część z nas nie ma tego wsparcia, które powinno być. U mnie również tak było..
Kiedy podejrzewałam, że jestem w ciąży nie docierało do mnie tak naprawdę co to znaczy. Zrobiłam test z partnerem, był pozytywny. Nie cieszyłam się za bardzo, nie planowaliśmy kompletnie dziecka. Z upływem tygodni zaczynało do mnie wszytko docierać. Ciąża. Dziecko. Dalej pracowałam, wracałam bardzo późno. A nie powinnam, nie dbałam o siebie chyba tak jak powinnam i tak jak sobie wyobrażałam, że powinnam.
Na pierwszym usg nie byłam sama, tzn mój partner czekał na mnie pod kliniką, to był 6 tydzień. Na kolejne, już u lekarza prowadzącego (10tc) przyszłam sama. Partner pracował, ok, rozumiałam. Na usg wszystko było dobrze, tak przynajmniej mówił lekarz. Słychać było bijące maleńkie serduszko, co dla mnie było szokiem. Następne tygodnie mijały, koło 14-15 tc intuicja podpowiadała mi dziwne rzeczy, że coś jest nie tak. Zignorowałam to, ponieważ nie miałam żadnych dolegliwości. Żadnych bóli, plamień, nic. Jakiś tydzień później złe przeczucie nie ustępowało. Rozmawiałam na ten temat z siostrą, mówiła "przestań wymyślać, naczytałaś się głupot w internecie". Ok, pomyślałam, może ma rację. Ale kilka dni póżniej mimo wszystko postanowiłam iść do ginekologa. Zapisałam się do prywatnej kliniki. Musiałam przełożyć termin wizyty na 3 tygodnie później. Lekarz powiedział, że szkoda moich pieniędzy, jeśli chodzę państwowo do lekarza, że teraz niewiele będzie widać. Ok, nadszedł dzień wizyty. Partner zawiózł mnie na wizytę i pojechał do domu. Nie chciał być na usg i zobaczyć maluszka. Powiedział, że nie lubi szpitali i lekarzy. Zabolało, trudno.. Jak tylko lekarz zaczął wykonywać usg, wiedziałam, że coś jest nie tak. Byłam w 20tc, ale miałam bardzo mały brzuch. W pracy mówili, że dlatego, bo jestem szczupła. Lekarz potwierdził obawy. Dziecko było bardzo chore, wiele wad wrodzonych, nie będzie miało szans na przeżycie, o ile dotrwa do porodu, przyczyna nieznana oczywiście. Załamałam się, nie rozumiałam co mówi do mnie lekarz. Moje dziecko umrze? I to ma być najlepsze wyjście, żebym poroniła? Nigdy bym nie przypuszczała, że może mi się coś takiego przytrafić.. Od razu zostałam zapisana na kolejne badania, amniopunkcja, genetyk. Zadzwoniłam, żeby partner wrócił po mnie pod klinikę. Jak wracaliśmy wszystko mu powiedziałam, co lekarz mi. Nie mówił za wiele, rozumiałam go. Na pewno też nie spodziewał się tego, takiego obrotu spraw. Całą drogę do domu płakałam.
Dzień amniopunkcji, genetyka. Partner czekał w klinice. Pobrali mi płyn owodniowy. Na wynik miałam czekać do 3 tygodni. Lekarz uprzedził, że zanim dostanę wyniki mogę poronić. Niby wiedziałam, że stracę dziecko. Niby się z tym prawie pogodziłam. Oczekiwanie na wynik miało potwierdzić czy kariotyp dziecka jest prawidłowy. Był. Kariotyp był prawidłowy. To był chłopiec, tak jak przeczuwałam. Dwa dni później pojawiłam się u lekarza z wynikiem. W pracowni usg było dwóch lekarzy i chyba dwóch stażystów. Wynik usg trochę mnie zszokował. "Akcja serca ustała, tu już nic nie ma" powiedział jeden lekarz do drugiego. Nasz dzidziuś, nasz maleńki chłopiec już nie żył. We mnie, umarł we mnie. Prawdopodobnie jakiś tydzień temu lub dwa.. Pod sercem nosiłam nieżyjącego małego chłopczyka. Wyszłam z pracowni i poszłam do izby przyjęć, żeby przyjęli mnie do szpitala na zabieg. Powiedziałam partnerowi. Nic specjalnego nie powiedział, może się tego spodziewał? Nie wiem. Dziwne było jednak dla mnie to, że nic nie czułam, żadnych objawów poronienia. Nic, zero. Następnego dnia pojechaliśmy do szpitala. W końcu zaprowadzili mnie na oddział, partner nie chciał nawet ze mną przejść na oddział. Pojechał do domu. Dostawałam oczywiście tabletki na wywołanie skurczy. Byłam sama, obok w tej samej sali była Aneta, a z nią a to mąż, to siostra, mama.. Koło 13 dopiero przyjechał z kilkoma rzeczami dla mnie partner. Ale tylko na godzinę. Bo tyle wrzucił do parkometru, bo jak pisałam wcześniej nie lubi szpitali, bo się nudzi, bo pojedzie sprzątać w domu.. Pojechał. Załamałam się jego podejściem. Naprawdę, czy wszystko inne było ważniejsze ode mnie i naszego martwego już dziecka, które miałam urodzić? Trudno, pomyślałam. Zawsze musiałam radzić sobie sama, to tym razem też dam radę. W naszym związku to ja podejmowałam prawie każdą decyzję, on sam - nie chciał bez konsultacji ze mną. Może i dobrze liczył się z moją opinią, ale facet ma być facetem i chociaż od czasu do czasu (wg mnie) powinien być tym facetem.
Późnym popołudniem przyjechała po pracy do mnie siostra i koleżanka ze szkoły. Muszę napomknąć, że z tą koleżanką widuję się raz na kilka miesięcy. Jak tylko dowiedziała się gdzie jestem, od razu przyjechała, a spędziła u mnie 2 godziny..
Wieczorem zaczęłam mieć bóle brzucha, nie chciało mi się wierzyć, że tak szybko to pójdzie. U Anety - dziewczyny obok w sali trwało całą noc, zanim do czegokolwiek doszło. Na myśli mam bóle i resztę. Skracając, momentalnie zaczęłam krwawić. Ból był prawie nie do zniesienia. Ledwie doszłam do zabiegowego, mało by brakowało a wszytko skończyłoby się w toalecie..
Po wszystkim zadzwoniłam do partnera, powiedział, że to dobrze, że już po wszystkim, odpoczywaj. Tyle. Rano koło 9:30 zadzwoniłam do niego znowu i powiedziałam, że mnie wypiszą dziś, pewnie przed południem tak jak Anetę. Przyjechała do mnie druga siostra przed pracą. Piszę jeszcze raz do swojego, zapytać gdzie już jest (było koło 11), "za dwadzieścia minut będę wyjeżdżał gdzieś", takiego smsa dostałam. Przed 12 musiałam zwolnić łóżko dla następnych kobiet, Anetę dawno zabrał mąż, siostra i mama. Przykro było na to patrzeć, że mimo cichej nadziei o tym, że chłopak pojawi się wcześniej byłam z tym sama. No, ktoś mógłby powiedzieć z siostrą. Owszem, ale nie jesteśmy zbyt zżyte ze sobą, a jednak przyjechała. Było prawie w pół do pierwszej zanim pojawił się w szpitalu. Nie odzywałam się do niego prawie w ogóle w drodze powrotnej. Postanowiłam zrobić to w domu. Spytał mnie dlaczego jestem zła i obrażona na niego. Zszokował mnie tym, dziwił mi się? Zapytałam czemu tak późno przyjechał - zaspał. Tak się głupio tłumaczył. Wg mnie to śmieszne tłumaczenie, powiedziałam, że skoro zaspał to nie było to dla niego na tyle ważne żeby być u mnie w szpitalu wcześniej. A powinno. Uważam, że jako odpowiedzialny przyszły czy też nie ojciec powinien być przy mnie. Zwłaszcza, że już urodziłam tym bardziej powinien mnie podtrzymywać na duchu, wspierać. Od tego chyba jest partner tak? Bardzo bolało mnie jego zachowanie, a raczej jego brak. Dalej nie rozumiał czemu się złoszczę, a ja nie byłam zła. Byłam zawiedziona, rozczarowana, że w najważniejszym i najbardziej bolesnym momencie mojego (a powinno być i w jego) życia byłam z tym wszystkim sama, jego nie było przy mnie. Od południa do samego wieczora płakałam. Sądziłam wcześniej, że będzie to łatwiejsze, że jakoś to przełknę i dam radę żyć w miarę normalnie. Nie było tak niestety jak sobie wcześniej wymyśliłam. Ryczałam i ryczałam, a on nic. Ani się nie odzywał ani nie patrzył na mnie. Grał na konsoli, jak gdyby nigdy nic, oglądał telewizję, "siedział w laptopie". Zachowywał się jak co dzień, jak by nic się nie stało. Jakbym wymyśliła sobie tę ciąże i to wszytko. Ani w dzień wypisu ani następny nic nie jadłam, nie miałam sił. Dopiero następnego dnia wieczorem postanowiłam podjąć drugą próbę rozmowy.
Dalej mówił to samo, że zaspał i nic na to nie poradzi, że nie związał się z tym dzieckiem, że w zasadzie to nie dziecko, bo było bardzo malutkie (nie rozwijał się prawidłowo, jego waga w momencie śmierci to ok 150 g na 24 tc) i chyba to zabolało najmocniej. Jak mógł powiedzieć coś takiego? Szok.. Wygarnęłam mu wtedy wszystko. Niby mówił, że wie że nawalił. Co z tego, że to mówił. Widziałam, że nie docierało to do niego. Znam go. Nie pamiętam na czym skończyła się rozmowa, pamiętam tylko, że płakałam...
Trochę znowu zbaczam z tematu, wiem, ale jeśli tego nie napiszę nie będzie puenty, którą chcę przekazać.
Chyba następnego dnia zaczęłam myśleć czy zrobić pogrzeb naszemu małemu synkowi. Nie chciałam go wcześniej, bo czułam, że to będzie za dużo, że nie dam rady psychicznie a zarazem finansowo. Zmieniłam po porodzie jednak zdanie, czułam potrzebę zrobienia go. Nie wiem jak to nazwać, czułam, że jeśli tego nie zrobię będę żałować do końca życia. Powiedziałam o tym partnerowi. Był przeciwny, że to za drogo. Posmutniałam. Chciałam pochować maluszka jak należy, mimo tego że był malutki.
Musieliśmy podjąć ostateczną decyzję czy zabieramy chłopczyka czy nie. Rozważaliśmy wszystkie za i przeciw. Finansowo dalibyśmy radę, dowiedziałam się o 4,000 zł z zusu, świetnie pomyślałam. Jednak powiedział, że to będzie dla niego za trudne. W pewnym sensie rozumiałam, w wieku 10 czy 11 lat stracił mamę, więc wie jaki to ból. Powiedział, że pogodził się ze śmiercią malucha już jakiś czas temu i nie chce tego rozdrapywać, że pogrzeb to będzie dla niego i dla mnie jeszcze większa trauma, że dopiero wtedy będzie nam ciężko. Czy dla mnie byłaby to trauma? Może trochę, ale tego potrzebowałam właśnie. Do godziny 15:00 musieliśmy podjąć ostateczną decyzję. Zaraz po porodzie podpisałam zgodę o zrzeczeniu się praw do pochówku, teraz ją podtrzymałam. Pomimo że chciałam bardzo pogrzebu zrezygnowałam z niego. Dlaczego? W drodze powrotnej poprosiłam by zatrzymał się przy zakładzie pogrzebowym niedaleko naszego domu, jak rozmawialiśmy. Chciałam wiedzieć jaki byłby koszt pogrzebu. Nie wiem czemu, ale jak wyszłam z zakładu poczułam jakiś wewnętrzny spokój. Miałam znowu cichą nadzieję, że koszt pogrzebu zmieniłby jego decyzje i że pochowamy maleństwo. Niestety. Wróciliśmy do domu. Powiedział, że nie chce przez to przechodzić, że to będzie bardzo trudne dla niego. Miał łzy w oczach. Nie chciałam by cierpiał teraz, a co dopiero na pogrzebie. To właśnie wtedy mnie przekonał, a w zasadzie nie musiał. Jego ból jaki widziałam w oczach i łzy dały mi do zrozumienia, że muszę mu pomóc. Wesprzeć go. Wiem, on tego nie robił jak go potrzebowałam, ale go kocham i dla niego zrobiłabym wszystko. Zadzwonił więc do szpitala, że dalej podtrzymujemy decyzję. Zaczęłam płakać, znowu. Może dlatego, że dotarła do mnie informacja o tym, że nigdy nie zrobię pogrzebu maluchowi, że nie będę chodziła na jego mały grób. Nie wiem, może z żalu, ze złości, że to właśnie nas spotkało. Widziałam, że partner czuł się winny z powodu jaka decyzja została podjęta ostatecznie. Przyznaję, czułam żal. Jednak miłość do niego i pamiętny ból, odsunęły złe myśli ode mnie.
Teraz, po kilku dniach od straty synka zaczynam myśleć, że dobrze postąpiłam. Nie wiem czy byłabym w stanie normalnie funkcjonować wiedząc, że zraniłam najbliższą mi osobę w życiu w taki sposób. Może podczas tego wszystkiego co się działo nie okazywał swoich uczuć, bo nie potrafił. Nie wiedział jak się zachować. Powiedział, że jak się nie odzywałam do niego nie wiedział co zrobić, żeby mnie nie zranić. Z perspektywy czasu patrząc na nasz związek, to ja podejmuję zdecydowaną większość decyzji, więc czułam, że jestem mu winna wsparcie, tego potrzebował.
Teraz nie jest już łatwo. Myślę cały czas o maluchu i płaczę. Na pewno będzie to jeszcze długo trwało. Pociesz mnie fakt, że rozmawiamy, rozmawiamy o następnym dziecku. Przed tym oczywiście badania i tak dalej, ale mam nadzieję, że z czasem będzie lżej.
To moja historia, w sporym skrócie i tak
Także drogie kobietki i nieliczni (ale bardzo tu potrzebni !!) panowie, musimy się wspierać. Wzajemnie, oni też tego potrzebują mimo że nie mówią. My także.
Kiedy podejrzewałam, że jestem w ciąży nie docierało do mnie tak naprawdę co to znaczy. Zrobiłam test z partnerem, był pozytywny. Nie cieszyłam się za bardzo, nie planowaliśmy kompletnie dziecka. Z upływem tygodni zaczynało do mnie wszytko docierać. Ciąża. Dziecko. Dalej pracowałam, wracałam bardzo późno. A nie powinnam, nie dbałam o siebie chyba tak jak powinnam i tak jak sobie wyobrażałam, że powinnam.
Na pierwszym usg nie byłam sama, tzn mój partner czekał na mnie pod kliniką, to był 6 tydzień. Na kolejne, już u lekarza prowadzącego (10tc) przyszłam sama. Partner pracował, ok, rozumiałam. Na usg wszystko było dobrze, tak przynajmniej mówił lekarz. Słychać było bijące maleńkie serduszko, co dla mnie było szokiem. Następne tygodnie mijały, koło 14-15 tc intuicja podpowiadała mi dziwne rzeczy, że coś jest nie tak. Zignorowałam to, ponieważ nie miałam żadnych dolegliwości. Żadnych bóli, plamień, nic. Jakiś tydzień później złe przeczucie nie ustępowało. Rozmawiałam na ten temat z siostrą, mówiła "przestań wymyślać, naczytałaś się głupot w internecie". Ok, pomyślałam, może ma rację. Ale kilka dni póżniej mimo wszystko postanowiłam iść do ginekologa. Zapisałam się do prywatnej kliniki. Musiałam przełożyć termin wizyty na 3 tygodnie później. Lekarz powiedział, że szkoda moich pieniędzy, jeśli chodzę państwowo do lekarza, że teraz niewiele będzie widać. Ok, nadszedł dzień wizyty. Partner zawiózł mnie na wizytę i pojechał do domu. Nie chciał być na usg i zobaczyć maluszka. Powiedział, że nie lubi szpitali i lekarzy. Zabolało, trudno.. Jak tylko lekarz zaczął wykonywać usg, wiedziałam, że coś jest nie tak. Byłam w 20tc, ale miałam bardzo mały brzuch. W pracy mówili, że dlatego, bo jestem szczupła. Lekarz potwierdził obawy. Dziecko było bardzo chore, wiele wad wrodzonych, nie będzie miało szans na przeżycie, o ile dotrwa do porodu, przyczyna nieznana oczywiście. Załamałam się, nie rozumiałam co mówi do mnie lekarz. Moje dziecko umrze? I to ma być najlepsze wyjście, żebym poroniła? Nigdy bym nie przypuszczała, że może mi się coś takiego przytrafić.. Od razu zostałam zapisana na kolejne badania, amniopunkcja, genetyk. Zadzwoniłam, żeby partner wrócił po mnie pod klinikę. Jak wracaliśmy wszystko mu powiedziałam, co lekarz mi. Nie mówił za wiele, rozumiałam go. Na pewno też nie spodziewał się tego, takiego obrotu spraw. Całą drogę do domu płakałam.
Dzień amniopunkcji, genetyka. Partner czekał w klinice. Pobrali mi płyn owodniowy. Na wynik miałam czekać do 3 tygodni. Lekarz uprzedził, że zanim dostanę wyniki mogę poronić. Niby wiedziałam, że stracę dziecko. Niby się z tym prawie pogodziłam. Oczekiwanie na wynik miało potwierdzić czy kariotyp dziecka jest prawidłowy. Był. Kariotyp był prawidłowy. To był chłopiec, tak jak przeczuwałam. Dwa dni później pojawiłam się u lekarza z wynikiem. W pracowni usg było dwóch lekarzy i chyba dwóch stażystów. Wynik usg trochę mnie zszokował. "Akcja serca ustała, tu już nic nie ma" powiedział jeden lekarz do drugiego. Nasz dzidziuś, nasz maleńki chłopiec już nie żył. We mnie, umarł we mnie. Prawdopodobnie jakiś tydzień temu lub dwa.. Pod sercem nosiłam nieżyjącego małego chłopczyka. Wyszłam z pracowni i poszłam do izby przyjęć, żeby przyjęli mnie do szpitala na zabieg. Powiedziałam partnerowi. Nic specjalnego nie powiedział, może się tego spodziewał? Nie wiem. Dziwne było jednak dla mnie to, że nic nie czułam, żadnych objawów poronienia. Nic, zero. Następnego dnia pojechaliśmy do szpitala. W końcu zaprowadzili mnie na oddział, partner nie chciał nawet ze mną przejść na oddział. Pojechał do domu. Dostawałam oczywiście tabletki na wywołanie skurczy. Byłam sama, obok w tej samej sali była Aneta, a z nią a to mąż, to siostra, mama.. Koło 13 dopiero przyjechał z kilkoma rzeczami dla mnie partner. Ale tylko na godzinę. Bo tyle wrzucił do parkometru, bo jak pisałam wcześniej nie lubi szpitali, bo się nudzi, bo pojedzie sprzątać w domu.. Pojechał. Załamałam się jego podejściem. Naprawdę, czy wszystko inne było ważniejsze ode mnie i naszego martwego już dziecka, które miałam urodzić? Trudno, pomyślałam. Zawsze musiałam radzić sobie sama, to tym razem też dam radę. W naszym związku to ja podejmowałam prawie każdą decyzję, on sam - nie chciał bez konsultacji ze mną. Może i dobrze liczył się z moją opinią, ale facet ma być facetem i chociaż od czasu do czasu (wg mnie) powinien być tym facetem.
Późnym popołudniem przyjechała po pracy do mnie siostra i koleżanka ze szkoły. Muszę napomknąć, że z tą koleżanką widuję się raz na kilka miesięcy. Jak tylko dowiedziała się gdzie jestem, od razu przyjechała, a spędziła u mnie 2 godziny..
Wieczorem zaczęłam mieć bóle brzucha, nie chciało mi się wierzyć, że tak szybko to pójdzie. U Anety - dziewczyny obok w sali trwało całą noc, zanim do czegokolwiek doszło. Na myśli mam bóle i resztę. Skracając, momentalnie zaczęłam krwawić. Ból był prawie nie do zniesienia. Ledwie doszłam do zabiegowego, mało by brakowało a wszytko skończyłoby się w toalecie..
Po wszystkim zadzwoniłam do partnera, powiedział, że to dobrze, że już po wszystkim, odpoczywaj. Tyle. Rano koło 9:30 zadzwoniłam do niego znowu i powiedziałam, że mnie wypiszą dziś, pewnie przed południem tak jak Anetę. Przyjechała do mnie druga siostra przed pracą. Piszę jeszcze raz do swojego, zapytać gdzie już jest (było koło 11), "za dwadzieścia minut będę wyjeżdżał gdzieś", takiego smsa dostałam. Przed 12 musiałam zwolnić łóżko dla następnych kobiet, Anetę dawno zabrał mąż, siostra i mama. Przykro było na to patrzeć, że mimo cichej nadziei o tym, że chłopak pojawi się wcześniej byłam z tym sama. No, ktoś mógłby powiedzieć z siostrą. Owszem, ale nie jesteśmy zbyt zżyte ze sobą, a jednak przyjechała. Było prawie w pół do pierwszej zanim pojawił się w szpitalu. Nie odzywałam się do niego prawie w ogóle w drodze powrotnej. Postanowiłam zrobić to w domu. Spytał mnie dlaczego jestem zła i obrażona na niego. Zszokował mnie tym, dziwił mi się? Zapytałam czemu tak późno przyjechał - zaspał. Tak się głupio tłumaczył. Wg mnie to śmieszne tłumaczenie, powiedziałam, że skoro zaspał to nie było to dla niego na tyle ważne żeby być u mnie w szpitalu wcześniej. A powinno. Uważam, że jako odpowiedzialny przyszły czy też nie ojciec powinien być przy mnie. Zwłaszcza, że już urodziłam tym bardziej powinien mnie podtrzymywać na duchu, wspierać. Od tego chyba jest partner tak? Bardzo bolało mnie jego zachowanie, a raczej jego brak. Dalej nie rozumiał czemu się złoszczę, a ja nie byłam zła. Byłam zawiedziona, rozczarowana, że w najważniejszym i najbardziej bolesnym momencie mojego (a powinno być i w jego) życia byłam z tym wszystkim sama, jego nie było przy mnie. Od południa do samego wieczora płakałam. Sądziłam wcześniej, że będzie to łatwiejsze, że jakoś to przełknę i dam radę żyć w miarę normalnie. Nie było tak niestety jak sobie wcześniej wymyśliłam. Ryczałam i ryczałam, a on nic. Ani się nie odzywał ani nie patrzył na mnie. Grał na konsoli, jak gdyby nigdy nic, oglądał telewizję, "siedział w laptopie". Zachowywał się jak co dzień, jak by nic się nie stało. Jakbym wymyśliła sobie tę ciąże i to wszytko. Ani w dzień wypisu ani następny nic nie jadłam, nie miałam sił. Dopiero następnego dnia wieczorem postanowiłam podjąć drugą próbę rozmowy.
Dalej mówił to samo, że zaspał i nic na to nie poradzi, że nie związał się z tym dzieckiem, że w zasadzie to nie dziecko, bo było bardzo malutkie (nie rozwijał się prawidłowo, jego waga w momencie śmierci to ok 150 g na 24 tc) i chyba to zabolało najmocniej. Jak mógł powiedzieć coś takiego? Szok.. Wygarnęłam mu wtedy wszystko. Niby mówił, że wie że nawalił. Co z tego, że to mówił. Widziałam, że nie docierało to do niego. Znam go. Nie pamiętam na czym skończyła się rozmowa, pamiętam tylko, że płakałam...
Trochę znowu zbaczam z tematu, wiem, ale jeśli tego nie napiszę nie będzie puenty, którą chcę przekazać.
Chyba następnego dnia zaczęłam myśleć czy zrobić pogrzeb naszemu małemu synkowi. Nie chciałam go wcześniej, bo czułam, że to będzie za dużo, że nie dam rady psychicznie a zarazem finansowo. Zmieniłam po porodzie jednak zdanie, czułam potrzebę zrobienia go. Nie wiem jak to nazwać, czułam, że jeśli tego nie zrobię będę żałować do końca życia. Powiedziałam o tym partnerowi. Był przeciwny, że to za drogo. Posmutniałam. Chciałam pochować maluszka jak należy, mimo tego że był malutki.
Musieliśmy podjąć ostateczną decyzję czy zabieramy chłopczyka czy nie. Rozważaliśmy wszystkie za i przeciw. Finansowo dalibyśmy radę, dowiedziałam się o 4,000 zł z zusu, świetnie pomyślałam. Jednak powiedział, że to będzie dla niego za trudne. W pewnym sensie rozumiałam, w wieku 10 czy 11 lat stracił mamę, więc wie jaki to ból. Powiedział, że pogodził się ze śmiercią malucha już jakiś czas temu i nie chce tego rozdrapywać, że pogrzeb to będzie dla niego i dla mnie jeszcze większa trauma, że dopiero wtedy będzie nam ciężko. Czy dla mnie byłaby to trauma? Może trochę, ale tego potrzebowałam właśnie. Do godziny 15:00 musieliśmy podjąć ostateczną decyzję. Zaraz po porodzie podpisałam zgodę o zrzeczeniu się praw do pochówku, teraz ją podtrzymałam. Pomimo że chciałam bardzo pogrzebu zrezygnowałam z niego. Dlaczego? W drodze powrotnej poprosiłam by zatrzymał się przy zakładzie pogrzebowym niedaleko naszego domu, jak rozmawialiśmy. Chciałam wiedzieć jaki byłby koszt pogrzebu. Nie wiem czemu, ale jak wyszłam z zakładu poczułam jakiś wewnętrzny spokój. Miałam znowu cichą nadzieję, że koszt pogrzebu zmieniłby jego decyzje i że pochowamy maleństwo. Niestety. Wróciliśmy do domu. Powiedział, że nie chce przez to przechodzić, że to będzie bardzo trudne dla niego. Miał łzy w oczach. Nie chciałam by cierpiał teraz, a co dopiero na pogrzebie. To właśnie wtedy mnie przekonał, a w zasadzie nie musiał. Jego ból jaki widziałam w oczach i łzy dały mi do zrozumienia, że muszę mu pomóc. Wesprzeć go. Wiem, on tego nie robił jak go potrzebowałam, ale go kocham i dla niego zrobiłabym wszystko. Zadzwonił więc do szpitala, że dalej podtrzymujemy decyzję. Zaczęłam płakać, znowu. Może dlatego, że dotarła do mnie informacja o tym, że nigdy nie zrobię pogrzebu maluchowi, że nie będę chodziła na jego mały grób. Nie wiem, może z żalu, ze złości, że to właśnie nas spotkało. Widziałam, że partner czuł się winny z powodu jaka decyzja została podjęta ostatecznie. Przyznaję, czułam żal. Jednak miłość do niego i pamiętny ból, odsunęły złe myśli ode mnie.
Teraz, po kilku dniach od straty synka zaczynam myśleć, że dobrze postąpiłam. Nie wiem czy byłabym w stanie normalnie funkcjonować wiedząc, że zraniłam najbliższą mi osobę w życiu w taki sposób. Może podczas tego wszystkiego co się działo nie okazywał swoich uczuć, bo nie potrafił. Nie wiedział jak się zachować. Powiedział, że jak się nie odzywałam do niego nie wiedział co zrobić, żeby mnie nie zranić. Z perspektywy czasu patrząc na nasz związek, to ja podejmuję zdecydowaną większość decyzji, więc czułam, że jestem mu winna wsparcie, tego potrzebował.
Teraz nie jest już łatwo. Myślę cały czas o maluchu i płaczę. Na pewno będzie to jeszcze długo trwało. Pociesz mnie fakt, że rozmawiamy, rozmawiamy o następnym dziecku. Przed tym oczywiście badania i tak dalej, ale mam nadzieję, że z czasem będzie lżej.
To moja historia, w sporym skrócie i tak
