Tue, 06 Października 2020, 10:41:19
(Ten post był ostatnio modyfikowany: Tue, 06 Października 2020, 14:26:20 przez Annie.)
Niedługo minie miesiac od poronienia.
Najpierw miałam tylko i wyłącznie pustkę w sercu i mysli o smierci. Mimo dobrego meza, i czwórki dzieci w domu.. nic nie miało sensu. Szukanie pomocy, nic nie powodowalo, żebym czula ze jest jeszcze coś po co warto żyć. Że bedę się cieszyc zyciem..
Miałam poronienia wczesniej, 3 razy, pomiedzy zdrowymi ciążami i urodzonymi żywymi dziecmi, okolo 9 tygodnia.. ale teraz to był 15 tydzien ... Badania prenatalne prawidłowe, wszystko ok... tak bardzo sie cieszyłam...
Na wizycie podczas usg lekarz nie znalazł bicia serca. Dziecko leżało bezwładnie, nieruchomo na dnie macicy.. serce mi pękło na milion kawałków, czuję, że wielu z nich nigdy już nie poskładam na nowo..
Dostałam skierowanie do szpitala na wywołanie porodu.. nie mogłam znieść mysli, że bede rano czekać z kolejką cieżąrnych czekających jak co dzień, na planowe przyjecie na oddział, po prostu nie mogłam. Pojechałam do szpitala o 4 nad ranem, sama, taksówką. Przyjeli mnie, wszystko zdarzyło się samo, delikatne skurcze i rozwieranie szyjki macicy, mówiłam, że nie muszą podawac nic, bo już się dzieje, ale na wszelki wypadek podali lek dopochwowo, mimo że czułam, że już idzie... Po 5 minutach złapałam synka w łazience szpitalnej na ręce... nacisnęłam ten przycisk alarmowy co są w toaletach i przyszły położne i go delikatnie i z szacunkiem zabrały ode mnie...
Nie chciałam pomocy od nikogo, ani nie chciałam życ. Pierwsze 2 tygodnie po, to był jakiś koszmar.. Najbardziej wróciły mnie do zycia dzieci. I mój najmłodszy dwulatek..
Piszę tu, bo wiem w środku, że to jest lecznicze i dobre. Że przywraca mnie do zycia. Jestem generalnie w ogromnym szoku, że tak wiele z was przechodzi przez to samo doswiadczenie.. myślałam, że to tylko i wylacznie moja wina, że cos robiłam nie tak, coś zjadłam, wziałam za ciepłą kąpiel, miałam za niską dawkę Acardu, nie wiem...
Potem, w odruchu w kierunku powrotu do zycia i zrobienia czegoś dla siebie, poszłam do dentysty na zaplanowanie wyrwania ósemki, która jest zdrowym zębem, ale jest zbyt oddalona od innych i nie bierze udziału w procesie żucia, ale zostawilam to po radzie poprzedniej dentystki na potem, na po porodzie. Zęby miałam wg niej ok, nawet szarpnęłam się przed ciążą na pantomogram, taki rentgen całej szczeki, żeby wykluczyc wszelkie zagrozenia ze strony zębów. Mówiła, że jest ok.
No i trafiłam do nowego stomatologa chirurga, pokazuje przy okazji ten pantomogram na płycie CD, chce umowic się na wyrwanie tego niepotrzebnego zęba. A on pokazuje mi coś na rentgenie i pyta, czemu nikt nie wyleczył mi tego rozległego stanu zapalnego koło jednego korzenia? Że bakterie już wtedy, miesiac przed ciazą były rozlane i wchodziły w kość szczeki...

czujecie...? Zmroziło mnie i jak obuchem w łeb.. Szok totalny i smutek..
Nie mam jeszcze wyników histopato dziecka, ale zastanawiam się, czy to nie mogło byc przyczyną.. z jednej strony czuję już nawet nie wsciekłość w kierunku poprzedniej dentystki, że jak jako lekarz tego mogła nie zauwazyc?? .. bardziej poczułam smutek po prostu.. że to było coś co mogłam wyleczyć!!! Zrobić coś... ale też to odrobinę pomogło mi mniej nienawidzic siebie, że może jednak zrobiłam wszystko co mogłam, że może to nie była moja wina...
Umówiłam się na leczenie kanałowe, bede robic pomału wszystko co trzeba u tego nowego dentysty.
Napisałam do was.
Dziś idę z papierami od USC byc moze zorganizowac pogrzeb, o ile wystarczy mi sił.
Dziękuję wam przede wszystkim za to forum, za mądrą moderację i wiele konkretnych pomocnych słów. To niezwykłe miejsce, i te trochę wątków, które tu przejrzałam, dały mi wsparcie, jakiego w ogóle nie spodziewałam się poczuć..
Dzięki dziewczyny, za to że jesteście i otwieracie serca, poswiecacie czas komus po drugiej stronie monitora, z innych miast, kogo w ogóle nie znacie. Dziękuję.
Najpierw miałam tylko i wyłącznie pustkę w sercu i mysli o smierci. Mimo dobrego meza, i czwórki dzieci w domu.. nic nie miało sensu. Szukanie pomocy, nic nie powodowalo, żebym czula ze jest jeszcze coś po co warto żyć. Że bedę się cieszyc zyciem..
Miałam poronienia wczesniej, 3 razy, pomiedzy zdrowymi ciążami i urodzonymi żywymi dziecmi, okolo 9 tygodnia.. ale teraz to był 15 tydzien ... Badania prenatalne prawidłowe, wszystko ok... tak bardzo sie cieszyłam...
Na wizycie podczas usg lekarz nie znalazł bicia serca. Dziecko leżało bezwładnie, nieruchomo na dnie macicy.. serce mi pękło na milion kawałków, czuję, że wielu z nich nigdy już nie poskładam na nowo..
Dostałam skierowanie do szpitala na wywołanie porodu.. nie mogłam znieść mysli, że bede rano czekać z kolejką cieżąrnych czekających jak co dzień, na planowe przyjecie na oddział, po prostu nie mogłam. Pojechałam do szpitala o 4 nad ranem, sama, taksówką. Przyjeli mnie, wszystko zdarzyło się samo, delikatne skurcze i rozwieranie szyjki macicy, mówiłam, że nie muszą podawac nic, bo już się dzieje, ale na wszelki wypadek podali lek dopochwowo, mimo że czułam, że już idzie... Po 5 minutach złapałam synka w łazience szpitalnej na ręce... nacisnęłam ten przycisk alarmowy co są w toaletach i przyszły położne i go delikatnie i z szacunkiem zabrały ode mnie...
Nie chciałam pomocy od nikogo, ani nie chciałam życ. Pierwsze 2 tygodnie po, to był jakiś koszmar.. Najbardziej wróciły mnie do zycia dzieci. I mój najmłodszy dwulatek..
Piszę tu, bo wiem w środku, że to jest lecznicze i dobre. Że przywraca mnie do zycia. Jestem generalnie w ogromnym szoku, że tak wiele z was przechodzi przez to samo doswiadczenie.. myślałam, że to tylko i wylacznie moja wina, że cos robiłam nie tak, coś zjadłam, wziałam za ciepłą kąpiel, miałam za niską dawkę Acardu, nie wiem...
Potem, w odruchu w kierunku powrotu do zycia i zrobienia czegoś dla siebie, poszłam do dentysty na zaplanowanie wyrwania ósemki, która jest zdrowym zębem, ale jest zbyt oddalona od innych i nie bierze udziału w procesie żucia, ale zostawilam to po radzie poprzedniej dentystki na potem, na po porodzie. Zęby miałam wg niej ok, nawet szarpnęłam się przed ciążą na pantomogram, taki rentgen całej szczeki, żeby wykluczyc wszelkie zagrozenia ze strony zębów. Mówiła, że jest ok.
No i trafiłam do nowego stomatologa chirurga, pokazuje przy okazji ten pantomogram na płycie CD, chce umowic się na wyrwanie tego niepotrzebnego zęba. A on pokazuje mi coś na rentgenie i pyta, czemu nikt nie wyleczył mi tego rozległego stanu zapalnego koło jednego korzenia? Że bakterie już wtedy, miesiac przed ciazą były rozlane i wchodziły w kość szczeki...

czujecie...? Zmroziło mnie i jak obuchem w łeb.. Szok totalny i smutek..
Nie mam jeszcze wyników histopato dziecka, ale zastanawiam się, czy to nie mogło byc przyczyną.. z jednej strony czuję już nawet nie wsciekłość w kierunku poprzedniej dentystki, że jak jako lekarz tego mogła nie zauwazyc?? .. bardziej poczułam smutek po prostu.. że to było coś co mogłam wyleczyć!!! Zrobić coś... ale też to odrobinę pomogło mi mniej nienawidzic siebie, że może jednak zrobiłam wszystko co mogłam, że może to nie była moja wina...
Umówiłam się na leczenie kanałowe, bede robic pomału wszystko co trzeba u tego nowego dentysty.
Napisałam do was.
Dziś idę z papierami od USC byc moze zorganizowac pogrzeb, o ile wystarczy mi sił.
Dziękuję wam przede wszystkim za to forum, za mądrą moderację i wiele konkretnych pomocnych słów. To niezwykłe miejsce, i te trochę wątków, które tu przejrzałam, dały mi wsparcie, jakiego w ogóle nie spodziewałam się poczuć..
Dzięki dziewczyny, za to że jesteście i otwieracie serca, poswiecacie czas komus po drugiej stronie monitora, z innych miast, kogo w ogóle nie znacie. Dziękuję.